Dzień 11. Time to say goodbay

Proszę Państwa, tytułem wstępu pragnę poinformować, że ten wpis zamyka pewien rozdział naszych gruzińskich przygód, związanych z centrum młodzieżowym w Kutaisi. Jednocześnie jest to otwarcie nowej kolejki blogowej twórczości, także już można czekać, na wpisy swoich ulubionych autorów – z wyjątkiem ks. Przemka (serdecznie pozdrawiamy), którego zastąpi równie wspaniały ks. Dawid. Przy okazji zapraszamy na konto IG @wiokary, gdzie na bieżąco można śledzić nasze poczynania okraszone komentarzem społeczno-sytuacyjnym naszego opiekuna.

„To był tylko za krótki sen…”

Po wieczorno-nocnych odwiedzinach, o których można poczytać, w poprzednim wpisie, przyszło nam wstać z samego rana. Udało się nam, jak na nas, wyjść całkiem punktualnie… jedynie chwilę po wpół do siódmej. Pragnę tylko przypomnieć, że zegarki przestawione mamy o dwie godziny, więc w Polsce byłaby to 4:30. Zamówiliśmy taksówki, autobusy tutaj ruszają dopiero po 7:00 i wyruszyliśmy do naszego miejsca pracy. Po przyjeździe uszykowaliśmy na miejscu śniadanie i odmówiliśmy modlitwy poranne.

Do boju!

Gdy jedna część sprzątała po śniadaniu, a później Ola z Kasią nadrabiały swoje blogowe wpisy (by wszyscy wiedzieli, że żyjemy), reszta wyruszyła by dokończyć nasze muralowe arcydzieło. Po ukręceniu kolejnego wiadra zielonej farby, ruszyliśmy niczym produkcja taśmowa. Jedni czyścił mur z brudu i kurzu, za nimi z wałkami w blokach startowych czekali już kolejni. Po położeniu pierwszej warstwy, malowana była kolejna (tutaj temperatura znacznie przyspiesza proces schnięcia). Po kilku minutach przestoju ruszał zespół kwiatkowy tworzący przeróżniej wielkości rumianki/margaretki. A na koniec w przerwie między malowaniem znaków placówki i caritasu na bramie przechodziłem pośród białych kwiatów z żółta farbą dodając środki. No właśnie brama i furtka, moja największa zmora tego wyjazdu. Nic tam nie wychodziło jak powinno, od samego początku remontu farba do metalu nie chciała schnął, spływała, przyklejały się do niej trawy, muszki, mrówki. Na szczęście po wielu godzinach poprawek gospodarzom spodobał się efekt, a co nawet trudniejsze i ja byłem wstanie go zaakceptować.

Ostatni dzień z naszymi dziećmi

Podczas gdy dokańczaliśmy prace remontowe, do placówki zaczęły pomału schodzić się dzieci. Ci, których nie pochłonęły pracę malarskie poświęcili się spędzaniu z naszymi podopiecznymi ostatnich chwil: tańce, piłka, frisbee, te małe gruzińskie wulkany energii, znów dały popalić. Po energetycznym poranku i zjedzeniu bułki z rodzynkami ekipa od dzieci na prośbę nauczycieli tworzyła plakat o Gruzji, natomiast nasze pociechy o Polsce.

Chwilę po godzinie 14 usłyszeliśmy po raz ostatni dzwonek wzywający nas na obiad. Nauczyciele do posiłku poczęstowali część z nas domowej roboty alkoholem, o którego walory smakowe proszę pytać innych uczestników doświadczenia. Co ciekawe tutaj alkohol w wielu sytuacjach wcale nie przeszkadza, ani prowadzeniu samochodu, ani tym bardziej pracy z dziećmi i nie ma żadnego problemu by kadra w ich obecności piła np. wino do obiadu w przerwie między zajęciami. Dzisiaj piątek więc na obiad nie było mięsa, a Lobiani w formie sosu z dużą ilością fasoli.

Po zjedzeniu, część z nas ruszyła do zmywania, a inni udali się podomykać swoje zadania, posprzątać po remoncie, zabrać wszystkie rzeczy z naszego pokoju, a także dokończyć prezent dla gospodarzy.

Gdy wszystko było gotowe poszliśmy do auli gdzie najpierw odbyła się prezentacja plakatów o Gruzji i Polsce. Następnie przyszedł czas na podziękowania i pożegnania. W prezencie od nas kadra otrzymała chustę animacyjną (klanzę), którą dzieci bardzo polubiły, a także polskie akcenty: zestaw tradycyjnych wyrobów mięsnych, szalik „Polska, biało-czerwoni”, magnes z Poznania, kultowe draże korsarze oraz kartkę z podziękowaniami, naszym zdjęciem i podpisami. Każde dziecko natomiast wzięło sobie garść/garście zozoli. Po odśpiewaniu hymnu Polski, kilku gruzińskich piosenek i odtańczeniu belgijki udaliśmy się w końcu do naszego akademika.

Deszczowa chillera

Po umyciu i krótkiej drzemce (niektórzy prawie zaspali) udaliśmy się na wspólną Eucharystię. Po modlitwie nastąpiła próba określenia planu dalszego działania. Jednakże przez deszczową pogodę, a momentami nawet ściany wody ciężko nam było dojść do konsensusu. Gdy tylko woda przestała z nieba lecieć, a zaczęła kapać podjęliśmy próbę wyruszenia do naszego ulubionego lokalu na kolację. Dzisiejszy dzień cały był trochę na opak więc niestety i z jedzeniem musiały być problemy. Większości dań, które byśmy chcieli nie było, a komunikacja z kelnerem była co najmniej utrudniona, w związku z tym np. zamówiliśmy grillowane warzywa, a otrzymaliśmy mięso. No ale cóż „Panie sam bym nie śmiał…” …ale jak już zrobili to nie może się przecież zmarnować. No więc na kolację po za rybą, mieliśmy przyjemność (to znaczy konieczność) zjeść jeszcze mięsko.

Po powrocie przez mocno deszczowe ostatnio Kutaisi, udaliśmy się do spania, gdyż czeka nas kolejny intensywny dzień.

Lecę spać, zdjęcia wkrótce,
pozdrawiam i życzę smacznej kawusi,
Mateusz


Komentarze

2 odpowiedzi na „Dzień 11. Time to say goodbay”

  1. Stokrotki we dzięki..

  2. Oj, za szybko kliknęłam, miało być stokrotkowe dzięki, system zdążył poprawić, a ja system nie…, będą miały po Was dzieci kolorowe pamiątki….

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *