Dzień 4. Morze. Może ślub?

     Dzień dobry! Z tej strony Sebastian – nastał czas, abym to ja dzisiaj coś napisał. To mój debiut, także mam nadzieję, że dla wszystkich bacznie obserwujących Nasze wojaże, będzie to lektura lekka, przyjemna oraz ciekawa. Zapraszam do czytania – na wstępie jeszcze gwoli zachęcenia dodam, iż w tym dniu nastąpiła wyczekiwana przez dzieci (ale i również przez Nas) wycieczka do Poti, miasta portowego znajdującego się nad Morzem Czarnym, które jest drugim najważniejszym portem morskim Gruzji.

Dzień rozpoczęliśmy wcześnie, bo już o 6:30 spotkaliśmy się na Mszy Świętej, którą to w asyście naszego kleryka Andrzeja odprawił (zresztą jak co dzień na naszym wyjeździe) Ksiądz Przemek. Następnie zjedliśmy szybkie śniadanie i zebraliśmy się do wyjścia, gdyż punktualnie o 8:00 mieliśmy zameldować się w Centrum Młodzieżowym. Pogoda od rana była lepsza niż w dniach poprzednich – w nocy padało, więc powietrze było bardziej rześkie, nie było tak parno jak zazwyczaj. Zamówiliśmy transport i udało się (używam tego słowa z premedytacją, gdyż każdy przejazd po gruzińskich drogach to istny rollercoster) – byliśmy punktualnie. Wychowawcy kilkukrotnie zapewniali Nas, że wyjazd odbędzie się punktualnie o 8:30, jednakże, co zresztą sprawdziło się z naszymi przypuszczeniami, wyjechaliśmy później, niż to było zakładane. W trakcie oczekiwania na przybycie wszystkich dzieci, nauczycieli oraz przyjazd naszych środków transportu, trochę się jeszcze rozbudzaliśmy, rozmawialiśmy z dziećmi – warta nadmienienia jest rozmowa z kącika kulinarnego Filipa, który dowiedział się, że Gruzini traktują nasze polskie gołąbki jako swoje danie; dziewczyny szykowały sobie fryzury na wyjazd, ja rzucałem piłką od tenisa ziemnego z jednym z gruzińskich chłopaków imieniem Romeo.


Ostatecznie z Centrum Młodzieżowego wyruszyliśmy chwilę po godzinie 9 – nasz konwój składał się z 3 pojazdów: autokaru wypełnionego dziećmi, Naszego busika (którego to mieliśmy mieć na wyłączność, ale ochotę na wycieczkę miało tyle dzieci, że siedziały również z nami, przez co musieliśmy siedzieć trochę ściśnięci) oraz samochodu osobowego, którym jechało paru nauczycieli. W trakcie podróży jedna z jadących z nami opiekunek opowiedziała nam mit o złotym runie. Swoją historię głosiła w języku gruzińskim, na szczęście w naszym busiku jechał chłopak, który przekładał nam opowieść na język angielski, a tłumaczeniem na język polski zajął się Mateusz. Po opowieści Pani powiedziała, że da nam już spokój i póki co nie będzie więcej mówiła, żebyśmy trochę odpoczęli – i Bogu dzięki, gdyż wszyscy byliśmy trochę niewyspani – każdy choć na chwilę się zdrzemnął.

Po mniej więcej dwóch godzinach jazdy (z przerwą na toaletę na stacji i w krzaczkach :D) dojechaliśmy do Poti i skierowaliśmy się prosto na plażę. Po opuszczeniu busika ukazał nam się piękny obraz Morza Czarnego – byliśmy podekscytowani jego widokiem, dla wielu z nas było to pierwsze spotkanie z tym akwenem, po zobaczeniu z daleka białej flagi cieszyliśmy się na myśl o wykąpaniu się w jego wodzie oraz powylegiwaniu się na plaży.

Jednakże, zanim nasze stopy dotknęły piasku, zostało z góry zarządzone zjedzenie śniadania – zostaliśmy poczęstowani chaczapuri – niektórzy z nas zostawili sobie część tego posiłku na później (w tym ja), aby go spożyć po pływaniu).

Ania na chwilę odrzuciła swą postać z pewnej książki Lucy Maud Montgomery i wcieliła się w bohatera rodem z mitologii greckiej – niczym Atlas dźwigała w swych rękach sklepienie niebieskie. Kiedy powróci na Zielone Wzgórze by znaleźć swojego Gilberta?

W końcu nadszedł ten moment – mogliśmy zdjąć buty, wejść na plażę i poczuć piasek – był on zgoła inny od tego Naszego, nadbałtyckiego – ciemny oraz jakiś taki przyjemnie miękki. Na plaży były przebieralnie, z których skorzystaliśmy i my chłopacy założyliśmy kąpielówki, a dziewczyny stroje kąpielowe (co zajęło im trochę dłużej, no ale cóż).


Następnie rozłożyliśmy nasze ręczniki na plaży, zostawiliśmy rzeczy pod czujnym okiem Emilki i ruszyliśmy zapoznać się z wodą, która okazała się być bardzo przyjemna – ciepła oraz czysta, co nad naszym ojczystym Bałtykiem niestety jest tylko marzeniem. Fale dzisiejszego dnia dopisały i spędziliśmy na nich super czas. Niektórzy z nas odczuli fakt, iż Morze Czarne charakteryzuje się wysokim zasoleniem i Ci, którzy nieopatrznie nabrali „wody w usta” mówili, że jej smak jest słono-gorzkawy. Emilka wcielając się w rolę fotografa, dzielnie robiła fotoreportaż z naszych wyczynów w Morzu. W pewnej chwili, gdy jej chłopak, Mateusz wyszedł do niej z wody na brzeg i przyjął pozycję, która z daleka tak wyglądała jakby klęczał, ktoś rzucił że to chyba oświadczyny i wszyscy zaczęliśmy wiwatować i bić brawo. Jak się później okazało był to tylko nasz wymysł, jednak ta historia towarzyszyła nam do końca dzisiejszego dnia, ale o tym później.


Po kąpieli i obeschnięciu udaliśmy się znów do przebieralni, które dzięki temu, że były wyposażone w prysznice, okazały się dla Nas zbawienne – mogliśmy się obmyć z tego czarnego piasku i ruszyliśmy w stronę naszego busika. Po drodze poczułem, że chodzenie sprawia mi ból. Zauważyłem, że pęcherz na stopie, który zrobił mi się dnia poprzedniego przeciął się o dno podczas kąpieli i napełnił się piaskiem – szybka ocena sytuacji i zadecydowaliśmy o przeprowadzeniu zabiegu rozcinającego pęcherz, usunięciu dostałych się tam ciał obcych oraz zabandażowaniu rany. Po pobraniu potrzebnych rzeczy od naszej aptekarki Oli zespół lekarski w składzie: Doktor Mateusz oraz pielęgniarz Andrzej (który to po skutecznych praktykach u Mateusza ewoluował w chirurga i z pomocą Zosi przeprowadził podobny zabieg na Oli) poradzili sobie z tym zadaniem wyśmienicie.

Po tym incydencie wsiedliśmy do busika i pojechaliśmy zobaczyć cerkiew – zostaliśmy uprzednio powiadomieni, że aby tam wejść, mężczyźni muszą mieć na sobie długie spodnie, a kobiety zakryte ramiona oraz głowy. Zrobiliśmy sobie pamiątkowe zdjęcie przed cerkwią całą grupą, zwiedziliśmy ją oraz pooglądaliśmy pamiątki, które można było zakupić w przycerkiewnym sklepiku.

Następnie pojechaliśmy zobaczyć latarnię morską, na którą to, jak się później okazało, mogliśmy wejść. W celu uniknięcia tłoku przy wchodzeniu i schodzeniu, zostaliśmy podzieleni na dwie grupy – w pierwszej szedłem ja, Kasia, Emilka, Mateusz, Zosia oraz Ola, a w drugiej Filip, Ksiądz Przemek, Andrzej oraz Ania. Zosia, pomimo początkowego lęku wysokości (z którego zdała sobie sprawę będąc w połowie wchodzenia na górę) pokonała swoje słabości i skutecznie wspięła się na wierzchołek latarni, gdzie zrobiliśmy sobie pamiątkowe zdjęcia.


Po skutecznym wejściu i zejściu z latarni obu grup ruszyliśmy dalej – jak się okazało kolejnym przystankiem było klimatyczne miejsce z widokiem na morze, gdzie zostaliśmy zaproszeni na obiad, w którym do wyboru były klopsy, jajka, pomidory, ogórek, chleb. Wychowawcy mieli również w butelkach gruzińskie wino i koniak, który niektórzy z Nas po ich namowach w małej ilości spróbowali. Miejsce było ładne, a i zrobiło się tak jakoś bardziej słonecznie, także skorzystaliśmy z okazji i zrobiliśmy parę zdjęć.


Po posiłku ruszyliśmy dalej. Była to godzina mniej więcej 16:30 i myśleliśmy, że już jedziemy do domu. Jak się po chwili okazało myliliśmy się – kolejnym przystankiem było trzecie miejsce nad morzem, na którym jednakże spędziliśmy jedynie 10 minut z uwagi na pogodę – zaczęło padać. Szkoda, bo zaczęliśmy grać z dziećmi z Centrum w siatkówkę, w planach było również pokopanie piłki do nogi oraz porzucanie frisbee, no ale jak to mówią co się odwlecze to nie uciecze – na pewno nadrobimy te aktywności w przyszłym tygodniu.


W końcu, zmęczeni i wykończeni, obraliśmy kierunek powrotny – na Kutaisi! Część z nas drzemała, część z nas prowadziła dyskusję na temat problemów dzisiejszego świata. Po przyjeździe do Centrum zamówiliśmy transport i udaliśmy się do Naszej bazy.

Ustaliliśmy dalszy plan działania – po wykąpaniu i otrzeźwieniu się po trudach podróży chwilę po 20 wyszliśmy zjeść pierwszy posiłek na mieście. Ola znalazła restaurację, która miała trzy mocne argumenty – niewygórowane ceny, bardzo dużo pozytywnych opinii oraz znajdowała się blisko nas – jedynie 10 minut na piechotę od Naszego noclegu. Bardzo się zdziwiliśmy, gdy po dotarciu na miejsce naszym oczom ukazała się restauracja, którą w Polsce śmiało można by określić mianem tej z wyższej półki, z ładnie zaaranżowanym ogrodem, pełnym altanek, ładnych uliczek, sadzawek (niestety póki co bez wody) oraz paru mostków – naprawdę klimatyczne miejsce. Poza tym, z pierwszego piętra restauracji było słychać dźwięki imprezy, natomiast na parterze zaobserwowaliśmy tutejsze wesele, z którego dobiegała do nas muzyka (niektóre piosenki nawet znaliśmy!).


Myśleliśmy już, że niestety nie będzie nam dane zjeść w tej restauracji, jednakże nagle jakby spod ziemi wyrósł kelner i zaprowadził nas do altanki, gdzie było uszykowane akurat 10 miejsc. Usiedliśmy i trochę obawiając się cen, zaczęliśmy przeglądać kartę z daniami. Okazało się, że ceny nie są takie złe, jednakże nie znając objętości porcji oraz dokładnie co dane pozycje zawierają (kelner totalnie nie mówił po angielsku, porozumiewaliśmy się mieszanką rosyjskiego i polskiego). To była prawdziwa uczta – każdy z nas zamówił po daniu, a wśród nich znalazły się szaszłyki cielęce, wieprzowe, ryba, kurczak i żeberka, dodatkowo wzięliśmy parę sałatek, parę chaczapuri, gruzińskie pieczywo na ciepło z serem w środku oraz 30 pierożków chinkali (których to największym amatorem jest Ksiądz Przemek).

W pewnym momencie wrócił temat żartu oświadczyn Mateusza – ustaliliśmy, że wszystko co potrzebne jest dzisiaj z Nami – Ksiądz, który pobłogosławi ślub, świadkowie, goście, muzyka (kapela grająca na weselu obok) oraz mnóstwo jedzenia, którym mogliśmy się uraczyć podczas tej kolacji. Akurat tak się złożyło, że zespół zagrał znany nam kawałek – padło na Macarenę i Nasza „Para Młodych” odtańczyła pierwszy taniec (przy lekkiej pomocy instruktora Filipa)

A po zjedzeniu wszystkiego mieliśmy taakie pełne brzuchy:

Dzisiejsza kolacja była naprawdę pyszna i towarzyszyła jej solidna dawka śmiechu, pokaźna ilość anegdot, były też niespodzianki, takie jak chwilowe braki prądu a także niespodziewane przyniesienie Nam przez obsługującego Nas kelnera darmowej kawy (Kasia była w siódmym niebie).

To już wszystko na dziś i mam nadzieję, że zostaniesz z nami Drogi Czytelniku na kolejne dni. Szczęść Boże!


Komentarze

2 odpowiedzi na „Dzień 4. Morze. Może ślub?”

  1. 😄dzięki opisowi-a bardziej fotkom i filmikom- zobaczyłam , że Morze Czarne jest czarne…. Dziękuję za sprawozdanie z wyjazdu fotek w cerkiewnych okryciach, opisu gruzińskiego menu, a pokaleczonemu Autorowi życzę szybkiego powrotu do sprawności nóg, co po fachowym opatrzeniu pewnie nastąpi, a ile zdezynfekowane zostało C2 H5 OH specjaliści pewnie znają skrót (Ania bez Gilberta jeszcze też, potem może zapomni)…

  2. Awatar MamaMateusza
    MamaMateusza

    Co do zaślubin – wszystko co potrzebne było????!!! A rodzice !!!!

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *